Dzień inaguracji: dlaczego prezydenci USA muszą czekać na niego aż dwa miesiące?
W środę 20 stycznia 2021 roku, ponad dwa miesiące po wyborze, Joseph Biden zostanie oficjalnie zaprzysiężony na 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale jeśli głosowanie odbyło się w listopadzie, dlaczego do inauguracji prezydentury musi upłynąć aż tyle czasu? I chociaż dziesięć tygodni może wydawać się wyjątkowo długim okresem, to – jak pokazują dzieje USA – poprzedni prezydenci musieli czekać jeszcze dłużej.
Tegoroczna inaguracja będzie 59. w historii w ogóle, ale dopiero 22., która odbywa się w styczniu. Zanim w 1933 roku przyjęto 20. poprawką do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, każdy nowy prezydent miał objąć urząd 4 marca. Oczywiście możliwe były wyjątki od tej reguły, m.in. kiedy w wyniku śmierci urzędzującego prezydenta zastępował go wiceprezydent.
Istniejący w latach 1775–1789 drugi Kongres Kontynentalny (pierwszy istniał przez kilka tygodni jesienią roku 1774), czyli federalny organ ustawodawczy powołany przez trzynaście zbuntowanych kolonii brytyjskich, wyznaczył na datę pierwszej inauguracji prezydenckiej pierwszą marcową środę, która w 1789 roku przypadała 4 marca. Była to decyzja logistyczna podyktowana koniecznością przeniesienia się do stolicy zarówno członków Kongresu, jak i otoczenia prezydenta – a jak nie trudno się domyślić, w tamtych czasach nie podróżowało się zbyt szybko.
W rzeczywistości pierwsza inauguracja prezydencka, której głównym bohaterem miał być Jerzy Waszyngton, odbyła się dopiero 30 kwietnia. Jak tłumaczy Jim Bendat, autor książki Democracy's Big Day: The Inauguration of Our President, 1789-2013 (iUniverse, 2011), ceremonia musiała zostać przesunięta o prawie dwa miesiące, ponieważ nie mogła zebrać się wystarczająca liczba członków Kongresu...
Wkrótce po inauguracji Waszyngtona Kongres USA postanowił zachować dzień 4 marca jako datę wszystkich przyszłych ceremonii. Zdaniem Jima Bendata przyczyną takiego posunięcia – poza oczywiście czasem potrzebnym do płynnego przejścia pomiędzy dwoma kadencjami – były również wyliczenia Kongresu, że w przyszłości 4 marca najrzadziej będzie wypadało w… niedzielę, a miało to związek z tym, że najbardziej religijni polityce chcieli uniknąć wszelkich aktywności właśnie w tym dniu tygodnia.
Obecnie, jeśli data inauguracji prezydenckiej przypada w niedzielę, prezydent składa tego dnia przysięgę prywatną, a nazajutrz w poniedziałek odbywa się uroczystość publiczna – tak było chociażby z inauguracją drugiej kadencji Baracka Obamy w 2013 roku.
W odniesieniu do polityków odchodzących z urzędu, ale dalej go piastujących aż do zaprzysiężęnia następcy, stosuje się w krajach anglosaskich termin „Lame-Duck”, czyli „kulawa kaczka”. Dziś oczywiście nie istnieją logistyczne ograniczenia, z jakimi zmagali się ojcowie założyciele USA, nie ma więc konieczności odsuwania w czasie przekazania władzy.
Tak długie opóźnienie było szczególnie dolegliwe w środku Wielkiego Kryzysu. W 1932 roku, kiedy „kulawą kaczką” był Herbert Hoover, odchodzący prezydent i ówczesny prezydent elekt Franklin D. Roosevelt ledwo się ze sobą komunikowali, a kraj czekał na nowy rząd, który podejmie działania mające na celu powstrzymanie szalejącej recesji. I właśnie w odpowiedzi na tę sytuację Kongres zaproponował wspomnianą wcześniej 20. poprawkę.
– W amerykańskim parlamencie panowała powszechna zgoda co do tego, że cztery miesiące do zdecydowanie za długo. Podczas debaty Senat forsował datę 15 stycznia, a Izba Reprezentantów opowiadała się za dniem 24 stycznia. Kompromisowo wyznaczono więc datę 20 stycznia i zadecydowano, że zgodnie z 20. poprawką kadencja prezydenta USA będzie się rozpoczać tego dnia w samo południe – podsumowuje Jim Bendat.
Opracowano na podstawie artykułu „Inauguration day: Why presidents must wait 2 months to start” opublikowanego na portalu Live Science