Jesteś tutaj

Epicki rozmach, apoteoza amerykańskiego mesjanizmu, pochwała ludzkiej odwagi – ostatnio po raz kolejny mogliśmy zobaczyć w polskiej telewizji film Armageddon. A jak wiele w obrazie w reżyserii Michaela Baya jest prawdy naukowej? Odpowiedź poniżej

Punkt wyjścia jest chyba dość dobrze znany, a fabuła – raczej przewidywalna i z grubsza przedstawia się następująco: Do Ziemi zbliża się potężna asteroida. Jej zderzenie położy kres wszelkiemu życiu na „błękitnej planecie”. Jedyną nadzieją dla ludzkości jest zdetonowanie na asteroidzie bomby jądrowej. Ryzykownej misji podejmuje się największy spec od wiercenia szybów naftowych, pod warunkiem, że pomogą mu jego zaufani ludzie. Wiadomo, Ameryka i Bruce Willis zawsze muszą wygrać, więc przedstawiciele wszystkich ludów i języków mogą spać spokojnie. Jednak z naukowego punktu widzenia, aby zbawiająca świat czternastka śmiałków swój cel mogła osiągnąć, scenarzyści popełnili kilka naukowych nonsensów. Eksperci z NASA wykazali aż 168 błędów, ale my poprzestańmy na trzech najważniejszych.

Po pierwsze, asteroida taka zostałaby zauważona wcześniej i w ogóle byłaby lepiej widoczna. Jeśli miałaby być wielkości stanu Teksas, to jej średnica wynosiłaby ok. 1400 km. Dla porównania największa asteroida w Układzie Słonecznym – Ceres – ma średnicę 950 km. Zarówno NASA, jak i inne agencje obserwują przestrzeń kosmiczną i wyławiają obiekty większe niż jeden kilometr. Obiekt o rozmiarach filmowej asteroidy zostałby wykryty znacznie wcześniej, a co za tym idzie Bruce Willis, Billy Bob Thornton i spółka mieliby więcej czasu na uratowanie Ziemi niż filmowe 18 dni. Ponadto zagłada naszej planety zbliża się z prędkością 35 000 km/h – zostałaby zatem wykryta w odległości 40 razy większej niż dystans dzielący Ziemię i Księżyc. Ceres byłby jednym z najjaśniejszych punktów na niebie, gdyby znajdował się w tej odległości. Asteroida o rozmiarach Teksasu byłaby w związku z tym widoczna gołym okiem.

Po drugie, na asteroidzie obowiązywałaby grawitacja dużo słabsza niż na Księżycu, o Ziemi już nie wspominając. Przy szczątkowej atmosferze niemożliwe jest także unoszenie się kurzu czy palenie się ognia. Trudno sobie poza tym wyobrazić ciało kosmiczne o tak kształcę tak nieregularnym i fantastycznym zarazem, jak filmowy asteroida. Podobne jemu obiekty poruszające się w przestrzeni są zbliżone do formy kulistej, ze względu na zderzenia i ścierania z innymi obiektami, a także z konieczności wygody energetycznej.

Po trzecie, asteroidy nie udałoby zniszczyć sposobem przedstawionym w filmie. Biorąc pod uwagę jej rozmiar, umieszczenie głowicy jądrowej na głębokości zaledwie 250 metrów dałoby efekt podobny do zdetonowania ładunku na powierzchni. Mrzonką jest także założenie, że obiekt rozpadłby się na dwie części, które szczęśliwie ominęłyby Ziemię – nawet gdyby jakimś cudem udałoby się rozpołowić asteroidę, nie da się przewidzieć skutków wybuchu, a powstała w jego skutek fala uderzeniowa zmiotłaby uciekającą rakietę z ocalałymi na pokładzie.
Przy takich nadużyciach możemy już przymknąć oko na niedociągnięcia w postaci rzekomej rotacji asteroidy wokół trzech osi (ekipa Harry’ego Stampera widzi przed sobą Ziemię wciąż w tej samej pozycji) czy nierespektowanie skutków kulistości naszej planety i jej ruchu obrotowego (eksplozję rakiety widzą zarówno mieszkańcy USA, jak i Indii, dodatkowo spektakl ten podziwiają w dzień).

Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej pokazuje Armageddon podczas szkoleń dla menedżerów – zadaniem kursantów jest znalezienie jak największej liczby nieścisłości.

 


Korzystałem z artykułu „Ile naukowej prawdy jest w hollywoodzkich filmach s.f.?” oraz portalu Filmweb.

 

Foto: pixabay.com
Słowa kluczowe (tagi):